'
Temat dniaRozstrzygnięcie konkursu dla NGO w zakresie kultury, sportu i turystyki Gmina DrwiniaUroczystości 70 - LECIA OSP Niedary połączona z odsłonięciem tablicy pamiątkowej Franciszka Gajosa Bezpieczeństwo publiczneUWAGA! Akcja ochronnego szczepienia lisów przeciwko wściekliźnie
Gmina DrwiniaPrzedstawiamy władze Gminy Drwinia po wyborach samorządowych

Kocham cię, radio!Drukuj



„Wyciągnij się na brzuchu, odbiornik tuż przy uchu postaw
Sprawy za sobą wszelkie, jakby nie były wielkie, zostaw…
To ja, to dla ciebie gra twoje radio” (Andrzej Mogielnicki - Budka Suflera)



Mnie tam nikt nie musi w tej materii zachęcać, bo radio kocham i zapewniam, że wiem, co mówię. A dlaczego o tym piszę? Otóż Polskie Radio rozpoczęło niedawno obchody 90-lecia swojego istnienia i nagle zdałam sobie sprawę, że ja w tym istnieniu uczestniczę już baaardzo długo, bo ponad sześćdziesiąt lat!
Pierwszy odbiornik, z jakim miałam do czynienia, to tzw. detektor kryształkowy. Jakoś zaraz po wojnie koło domu sąsiadów pojawiła się kilkumetrowa żerdź z przyczepionym na szczycie drutem, który spływał do okna i znikał w mieszkaniu. „To antyna do radyja” - odpowiadali starsi na pytania dzieci. Rzeczone „radyjo” miało postać niepozornego pudełka, z którego wyłaziły kabelki od anteny i słuchawek. Istotnym szczegółem był niekształtny, kostropaty, ciemnej barwy kryształek, w który celowało się jakimś sztyfcikiem, poszukując najkorzystniejszego odbioru.



Ksiądz katecheta Józef Pączek udostępniał nam już aparat skrzynkowy z głośnikiem i to dopiero było coś! Słuchaliśmy w zachwycie audycji dla dzieci (do dziś pamiętam piosenkę ze słuchowiska „Pan Tom buduje dom”), chórów i ludowych przyśpiewek. Śmieszyło nas, obce wiejskiej kulturze, „brzdąkanie na fortepianie”, jako też sopranowe „piski” operowych śpiewaczek. Nie odstawaliśmy przecież w tej dziedzinie od starszych sąsiadów, którzy po wysłuchaniu wyszabrowanej „na Zachodzie” płyty zawierającej uwerturę do „Wilhelma Tella” orzekli, że płyta jest zepsuta, bo niemożliwe, aby jakaś orkiestra coś takiego grała.
A tymczasem, gdy ciągle jeszcze – ja i moi rówieśnicy – nie mogliśmy pojąć zasad działania cudownego odbiornika, ksiądz Józef „dobił” nas wiadomością, że Amerykanie wynaleźli „radio, w którym widać tego, kto mówi”. To już całkiem przerastało naszą wyobraźnię i zostało uznane za zwykłą bujdę.
Tak czy owak dziecięce kontakty ze wspaniałym urządzeniem zaowocowały marzeniem o własnym aparacie, na co jednak trzeba mi było poczekać ładnych parę lat. Ale, jak wiadomo, cierpliwość to klucz, który otwiera wszystkie drzwi, więc nadszedł taki październikowy dzień 1953 roku, kiedy przez szybę przemysłowego sklepu przy ulicy Floriańskiej w Krakowie (co tam się teraz mieści?) zobaczyłam wymarzoną czarodziejską skrzynkę. Wstąpiłam. „Pionier” w jasnej, drewnianej obudowie kosztował coś około połowy moich miesięcznych poborów, ale pani za ladą zmartwiła się z innego powodu:
- Niestety, proszę pani, to jest radio na baterię i akumulator…–
Ale przecież mnie o takie właśnie chodzi, bo we wsi , w której mieszkam i pracuję, nie ma elektryczności! Proszę zatem ekspedientkę o zatrzymanie towaru przez dobę, na drugi dzień dopożyczam pieniędzy, znowu jadę modląc się, żeby ktoś tego skarbu w międzyczasie nie sprzątnął. Biegiem z dworca na Floriańską (za chwilę sklep zamkną!) i po paru minutach jestem właścicielką Pioniera”. Do tego dokupuję pokaźnej wielkości baterię i tak zwane suche ogniwo zastępujące akumulator. Na szczęście nie trzeba anteny na wysokim maszcie, wystarczy pokojowa.



W kolejne popołudnie podłączam wszystkie kabelki zgodnie ze schematem narysowanym w instrukcji. Udało się, gra, ale jakoś tak niemrawo, „na pół gwizdka”. Zaniepokojona, że to może jakaś wada, trzeba będzie reklamować, taszczyć znowu do Krakowa, zabieram „Pioniera” pod pachę i na skróty, miedzami biegnę do znajomych, Lucjana i Domiceli. Lucjan podłącza radio do swoich źródeł energii, ale mimo silniejszej, bo zewnętrznej anteny, efekt jest mizerny. Zastanawia się, rozmyśla, ogląda aparat ze wszystkich stron, na koniec stuka się w głowę, drobny ruch ręki i… nagle z głośnika wydobywa się ryk orkiestry. Okazało się, że urządzenie było ustawione na akumulator, a nie na wspomniane wyżej ogniwo, należało zatem jedynie przesunąć jakiś tam wichajsterek. Po tych drobnych perturbacjach zyskałam wreszcie wspaniałego przyjaciela, który długo dostarczał mi wiadomości, rozrywki, potrafił rozśmieszać, ale też złościć i straszyć.
Najchętniej słuchało się muzyki tanecznej, przeplatanej szlagierowymi piosenkami, ale to, czego dzisiaj nadmiar, wtedy było wydzielane w mikroskopijnych dawkach. Ach, jakże się czekało na te polskie „Pierwsze siwe włosy”, francuskie „Padam, padam”, włoskie „Arrivederci Roma”, orkiestrę Cajmera, hawajskie gitary Ławrusiewicza, akordeonistów Wesołowskiego. Do tego jeszcze chóry i chórki z Czejandem na czele, tudzież rozpoczynające karierę zespoły „Mazowsze” i „Śląsk”. Nawet muzyka klasyczna stawała się coraz bardziej przyjazna i zrozumiała. Rano naród mobilizowały audycje typu „Z piosenką do pracy” („Jeśliś mazgaj, szczerze wstydź się, ale lepiej natychmiast weź się w garść, hej kolego, więcej życia, równaj krok, podnieś wzrok i naprzód marsz…”) Uwielbiałam wieczorne słuchowiska. Oprócz socrealistycznych produkcyjniaków nadawano klasykę dramaturgii, nie tylko polskiej, a także sztuki współczesne o tematyce społecznej. Niektóre, na przykład te autorstwa Krystyny Salaburskiej również dzisiaj mogłyby potrząsnąć wyobraźnią młodych ludzi. O wydarzeniach politycznych nie mówię, zrozumiałe, że zajmowały dużo miejsca w programie.
Tymczasem stalinowski reżim przechodził do historii, powoli zmieniała się atmosfera, powiedziałabym: kolorystyka audycji. W marcu 1956 roku któregoś późnego wieczoru zapukał do mnie gospodarz. Przyprowadził młodego człowieka mówiąc, że tenże jest z milicji i ma do mnie sprawę. Człowiek zainteresował się radiem, pokręcił gałkami, wyraził uznanie dla czystości dźwięku i wdał się w rozmowę na tzw. obojętne tematy. A ja, pozornie swobodna, drżałam wewnętrznie, zastanawiając się, czy chodzi o słuchanie zakazanych stacji zagranicznych (co mi się zdarzało), czy też o moje radiopajęczarstwo, bo, wstyd się przyznać, nie płaciłam abonamentu. Na szczęście okazało się, że ani jedno, ani drugie. Milicja oto dostała nakaz natychmiastowego zawiadomienia szkół o nagłej śmierci Bolesława Bieruta, ażeby te następny dzień mogły już rozpocząć w stosownej żałobie. Stróż prawa wykonał swoje zadanie w sposób dość nietypowy, zaś sama śmierć byłego prezydenta, premiera i pierwszego sekretarza partii przyniosła dalsze rozluźnienie socjalistycznej dyscypliny, także w dziedzinie radiowej. Pojawiły się lżejsze programy typu „Podwieczorek przy mikrofonie” z monologami Jerzego Ofierskiego czyli sołtysa Kierdziołka, Hanki Bielickiej, przezabawnymi wierszami Mariana Załuckiego w autorskim wykonaniu…Ba! Andrzej Łapicki swoim uwodzicielskim głosem czytał pierwszą po wojnie powieść kryminalną.
Opowiem o jeszcze jednej przygodzie z moim odbiornikiem. Przychodzą wakacje i trzeba się gdzieś z pokoiku na poddaszu ruszyć. Oczywiście przede wszystkim do rodzinnego domu. Ale co z „pionierkiem”? Zostawić? To tak jakby zostawić na przykład kota bez opieki. Nie do pomyślenia. Ładuję więc pokaźny klocek, potężną baterię i kolejny klocek – suche ogniwo, do tego rzeczy osobiste i z całym tym majdanem (a nie było wtedy walizek na kółkach!) drałuję na stację kolejową. Parę przystanków do Płaszowa, przesiadka, wysiadam w Bochni. Tu z dworca (oczywiście pieszo) na rynek, skąd wówczas odjeżdżały autobusy, aby dotrzeć na Świniary, bo do Grobli żadnej komunikacji nie ma. No więc jestem na tym bocheńskim rynku, podchodzę do okienka, żeby kupić bilet, a tu grom – do Świniar nic nie jeździ, woda zerwała most na Rabie! Co teraz? Wracać? Szukać dawnych koleżanek? Na szczęście jest autobus do Uścia Solnego, więc jadę. Stamtąd jeszcze tylko siedem kilometrów (!), niezbyt zachwycająca perspektywa, ale tu wreszcie los się uśmiecha: w Niedarach dogania mnie wracający z jakiejś „rajzy” sąsiad Staszek P. (Panie, świeć nad jego duszą), i zabiera trochę klamotów na rower. Radia nie wypuszczam z rąk w obawie o jego całość.
Sam „pionierek” służył długo mnie i innym jeszcze użytkownikom, odsuwany stopniowo wraz z postępującą elektryfikacją. Nie mam pojęcia, na jakim złomowisku znalazły się jego szczątki. W życiu zastąpiły go kolejne, coraz nowocześniejsze odbiorniki: a to zielony „Kos”, a to „Serenada” z magicznym, zielonym okiem i adapterem na trzy rodzaje płyt, a to jakieś cuda nagrywające, przegrywające, z programatorem…No i obok tego miniaturowe tranzystorki, które można było zabrać choćby do ogrodu by urozmaicały pracę lub wypoczynek. Ale „Pionier” był pierwszy i jedyny taki, niepowtarzalny. Zapomniałam, że miał jeszcze jedną właściwość: każdą zbliżającą się burzę zapowiadał straszliwymi trzaskami, uniemożliwiającymi odbiór.



Radio oczywiście towarzyszy mi nadal, wygrywając zdecydowanie z telewizją. Na szczęście mogę sobie wybrać program zgodny z aktualną potrzebą ducha, rzadko kiedy okoliczności zewnętrzne zmuszają do słuchania „łomotu”. Nie byłabym jednak zrzędliwą staruszką, gdybym sobie odmówiła złośliwej uwagi. Otóż to, czym stacje nadawcze raczą mnie od sześćdziesięciu lat, dzielę na trzy epoki: 1). Audycje lepsze lub gorsze bez reklam. 2). Audycje lepsze lub gorsze przerywane reklamami. 3). Reklamy lepsze lub gorsze przerywane audycjami. Czy będzie epoka z numerem 4)?
Jako odtrutkę na takie widzenie świata polecam sobie i innym poezję, ot, choćby wiersze o radiu. W nieograniczonych zasobach Internetu znalazłam ich mnóstwo, od Tuwimowskiego „Ptasiego radia” poczynając, kończąc na cytowanym na wstępie tekście piosenki.
Dobrego odbioru życzę – Maria Teresa


P.S. Zdjęcia radioodbiorników „Pionier” i „Kos” pochodzą z portalu www.oldradio.pl.

Komentarze

#1 | emo dnia 11 kwietnia 2015 13:48
"Dzień Radia" - polskie święto obchodzone właśnie 11 kwietnia co roku, przypomina nam oficjalną datę powstania polskiej radiofonii. 18 kwietnia 1926 r.z inspiracji Stowarzyszenia Radiotechników Polskich (SRP), jak również ich wytycznych, Ministerstwo Poczt i Telegrafów przedstawiło projekt ustawy radiotelegraficznej, który sejm uchwalił 3 IV 1923 roku.
Natomiast p. Maria opisała nam rozwój tego dzieła, jak również Jej osobiste przygody. Dziękujemy.

Dodaj komentarz

Nick:




Reklama

Pogoda

pogoda

Ankieta

Brak przeprowadzanych ankiet.