'
Temat dnia14 KOLEJNYCH INWESTYCJI DZIĘKI OSZCZĘDNOŚCIOM PO PRZETARGOWYM Bezpieczeństwo publiczneAkcja krwiodawstwa 7 kwietnia 2024 roku Bezpieczeństwo publiczneAwans st. bryg. Piotra Gadowskiego na stanowisko Zastępcy Małopolskiego Komendanta PSP
Bezpieczeństwo publiczneWażny komunikat bezpieczeństwa!

Był(a) sobie raz (3)Drukuj


Atmosfera Zaduszek każe nam zwolnić tempo powszedniego dnia i skłania do przywoływania obrazów z przeszłości. Odwiedzamy groby osób nie tylko nam najbliższych, przypominamy sobie ich sylwetki, fakty z życia, sukcesy i porażki. O jednej z takich postaci wiemy dużo, o innej prawie nic, choć może ma w życiorysie epizody wręcz niezwykłe. Cóż, rzadko komu los zapewnia długą pamięć u potomnych, zawsze jednak możemy temu losowi pomagać, wspomnieniami podtrzymując istnienie tych, których dawno nie ma między żyjącymi.


Ot, na przykład moja ciocia Józia. Można powiedzieć zwykła dziewczyna, urodzona i wychowana w przeciętnej chłopskiej rodzinie nie cierpiącej wprawdzie głodu, ale też nie zaliczającej się do „kmieci”, czyli najbogatszych obywateli wsi. Niezwykła za to była ze względu na zdolności plastyczne. Jakie ona robiła pisanki, jakie haftowała serwetki!



Nawet kruche ciastka wykrawała według własnego, indywidualnego projektu gardząc szablonowymi foremkami. Próbowała też malować akwarelki (pamiętam postać pani siedzącej na pieńku w ogrodzie z twarzą ukrytą w dłoniach) i ozdabiać nimi ściany swego domu. Nie gorzej było ze „zwykłymi” przedmiotami szkolnymi, o czym świadczą oceny na zachowanych świadectwach.



Co z takimi zdolnościami można było osiągnąć w międzywojennej polskiej rzeczywistości? Chyba niewiele ponad to, co zrobił ojciec dziewczyny, dość surowy, ale rozumny i zapobiegliwy dziadek Jan. Wysłał on mianowicie swoją utalentowaną córkę do Krakowa, niestety, nie na Akademię Sztuk Pięknych, ale na naukę krawiectwa. Nie wiem, jak długo w tym Krakowie przebywała, wiem, że wróciła jako mistrzyni w swoim fachu przywożąc na dodatek plik żurnali, o których mówiło się „Panny”, i które oglądałyśmy z wypiekami na twarzy jeszcze przez długie lata.

Młodziutka, dziewiętnastoletnia dziewczyna nie mogła oczywiście spędzać czasu wyłącznie przy maszynie do szycia, przeciwnie, korzystała ze wszystkich dostępnych wiejskiej młodzieży uroków życia. W którymś sezonie ksiądz proboszcz powołał ją do noszenia feretronu, czyli, jak się mówiło, uczynił z niej „obraźnicę”. Ta zaszczytna funkcja zwykle wygasała dopiero z chwilą zamążpójścia „delikwentki”, jednak w tym konkretnym wypadku stało się inaczej. W życie wiejskiej krawcowej wtrąciła się Historia i Polityka. Oto w 1934 roku zamordowany został przez ukraińskich nacjonalistów minister Bronisław Pieracki, w związku z czym ogłoszono żałobę narodową, która na gruncie miejscowej parafii zmaterializowała się w postaci zakazu urządzania zabaw. Część młodzieży, w tym nasza bohaterka, okazała się nieposłuszna i nie odwołała jakiejś potańcówki. Nie wiem, jaką karę ponieśli inni - Józia została odsunięta od feretronu.




Niedługo przed wybuchem wojny wyszła za mąż i już „u siebie”, aczkolwiek w bardzo skromnych warunkach mieszkaniowych, prowadziła pracownię krawiecką przyjmując tłumy klientek i ucząc swoje ewentualne następczynie. Przeżyła dramatyczne chwile oczekiwania na powrót zmobilizowanego w sierpniu 1939 męża, urodziła czwórkę dzieci, doczekała też nowego, obszerniejszego domu, ale niedługo mogła się nim cieszyć. Gruźlica, choroba jakoś szczególnie lubiąca ludzi o artystycznych duszach, nie ustąpiła mimo leczenia sanatoryjnego i stosowania nowego, rewelacyjnego w tamtych latach antybiotyku – streptomycyny. Ciocia Józia zmarła mając zaledwie 38 lat. Zostało po niej niewiele pamiątek: jedna serwetka, parę szkolnych świadectw, zniszczony ślubny portret, kilka zdjęć. No i pewien dwustronicowy, pisany drobnymi, równiutkimi literkami list, noszący datę 26.III.1933 roku.





Bowiem w tym krótkim, częściowo tylko spełnionym, życiu mieści się jeszcze jeden, wielce melodramatyczny, wątek. Otóż młodziutka panna Józefa poznała w Krakowie Władysława, chłopaka (podobno) z kręgów artystycznych. Chyba niepowierzchowny charakter miała ta znajomość, ale nie było jej dane rozkwitnąć. W wyniku pewnych komplikacji rodzinnych dziadek Jan, czyli ojciec Józi, wezwał córkę do natychmiastowego powrotu do domu. Nie wiadomo, jak dziewczyna przeżyła rozłąkę ze swoją krakowską miłością, może zresztą zaledwie sympatią?. Wiadomo, że nie zamierzał rezygnować Władek. Napisał ten właśnie przejmujący list i przysłał prezent (pięknie wydaną Biblię), prawdopodobnie w celu zjednania sobie ewentualnego teścia. Niestety, bez efektu. Poza zmienioną sytuacją rodzinną decydującą rolę odegrały zapewne uprzedzenia tradycyjnego chłopa do miejskiej, jak się sądziło, zepsutej, młodzieży. Trzeba było Józi zapomnieć o innym życiu w innym świecie i zaakceptować realia przygotowane przez los.

Zanim jednak los ten się dopełnił i przyszedł kres życia, przypomniała o sobie jeszcze raz krakowska przeszłość. Na adres rodzinnego domu Józi, parę lat po wojnie, przyszedł kolejny list, jak się okazało, od tego samego Władysława, który nadal był bardzo zainteresowany losami swojej młodzieńczej miłości i możliwością spotkania z nią. Przysłał też tomik świeżo wydanej prozy własnego autorstwa. Odbiorczyni tego listu po rodzinnej naradzie taktownie, ale stanowczo odradziła mu te plany. Stwierdziła, że lepiej zachować w pamięci obraz młodej, uroczej dziewczyny, aniżeli wyniszczonej chorobą kobiety. Więcej się nie odezwał.

Dziś w ofertach internetowego „Allegro” można znaleźć wystawione kilka lat temu na sprzedaż to jego literackie dziełko, noszące tytuł „Franek”, a ciocia Józia, choć nie żyła długo, przekazała swoje artystyczne geny następnym pokoleniom, dzięki czemu nadal jest obecna w grobelskiej kulturze i to w znaczący sposób. Kto rozszyfrował przedstawioną przeze mnie postać, ten chyba przyzna, że nie przesadzam.

Wiosny, lata, jesienie, zimy. Kurz, zeschłe liście, woda, śnieg… Czasem warto odgarnąć ich nagromadzone warstwy i odsłonić nieco sekretów przeszłości.
Maria Teresa

Komentarze

#1 | emo dnia 01 listopada 2014 21:45
Opisana historia nie jest jedyną w środowisku, tak uważam.
"Bieda Galicyjska", zbyt duży dystans nie tylko intelektualny między środowiskiem miejskim i wiejskim, brak motywacji do wykorzystania wyuczonego zawodu, a przede wszystkim koszty materialne nauki w odległym mieście, były powodem w minionych czasach (międzywojennych), że młodzież wiejska, a tym samym grobelska, nie rozwijała swoich talentów.
Z chwilą pojawienia się możliwości kształcenia i zdobycia innych zawodów oraz perspektywy zatrudnienia, rozbudził w młodych wyjście poza zaścianek.
Dziś nie tylko w Polsce, Europie czy innym kontynencie, można spotkać fachowców z różnych dziedzin i na różnych stanowiskach, którzy legitymują się metryką wystawioną w kościele parafialnym w Grobli.
#2 | Dzidek dnia 04 listopada 2014 21:19
To pieknie opisane i dobrze ze autorka siega do dawnych lat i zwyczajow-dziekujemy
#3 | W.B. dnia 08 listopada 2014 20:01
Gratuluję Autorce lekkiego pióra,"chciejstwa"sięgania do przeszłości i takiej pamięci.Powodzenia w dalszej pracy pisarskiej.

Dodaj komentarz

Nick:




Reklama

Pogoda

pogoda

Ankieta

Brak przeprowadzanych ankiet.